Jak wierzyć w trudnych czasach? Rekolekcje [2]

Kolejne nauczanie

Poznanie i decyzja

Kazanie dostępne także w wersji mp3:

Bezpośredni link do pobrania tutaj:

https://api.spreaker.com/v2/episodes/17431830/download.mp3

Na jesieni każdego roku, w przeciętną niedzielę, w polskich parafiach liczeni są wierni. Liczeni są obecni w kościele – mężczyźni i kobiety. Liczeni są przystępujący do komunii.

Po jakimś czasie podawane są te liczby, które podsycają niekończącą się dyskusję, czy Kościół w Polsce jest w kryzysie, czy jest potęgą?

Wszystko zależy od punktu widzenia. Żadna partia, żadna organizacja, żaden ruch nie porywa systematycznie, co tydzień, takich mas ludzkich jak Kościół. Żadna partia, żadna organizacja, żaden ruch nie przekona swoich uczestników do posiadania rzeczy, które praktycznie używane są tylko raz w roku, przez 10-15 minut w roku. A Kościół wciąż przekonuje, praktycznie każdą rodzinę, do posiadania pasyjki, lichtarzyków na świece i kropidła.

Dziesięć lat jestem proboszczem w parafii i jeszcze nie zdarzył się pogrzeb bez księdza. Tak, zdarzają się takie pogrzeby w Polsce, ale to margines. I dalej chrzczone są dzieci. Dalej ludzie określają się jako wierzący i wskazują kościół katolicki jako ich kościół.

A zatem potęga?

Chyba jednak nie. Przychodzą ludzie do kościoła, ale więcej jest takich, których zwykła niedziela nie przekonuje do tego, by pójść na Mszę Świętą. Boże Narodzenie, Wielkanoc, to tak, ale nie przesadzajmy z gorliwością.

Ci, których policzono na jesieni, jako obecnych w kościele, też nie stanowią jednolitej grupy. Część z nich rzeczywiście praktykuje systematycznie, ale część z nich ma zasadę, że zajrzą do kościoła w co drugą niedzielę albo raz w miesiącu. Akurat byli to ich policzono.

Chodzenie do kościoła to zewnętrzne znamiona przynależności do Kościoła. Ważne, ale nie najważniejsze. Przydałoby się zajrzeć do głów, do serc.

Co tam zobaczymy? Strach się bać. Kwestionowanie prawd wiary, dogmatów a nade wszystko wskazań moralnych. Przyzwolenie na aborcję, eutanazję, związki partnerskie, homoseksualne, małżeństwa na próbę. Im ktoś młodszy, tym gorzej, co oznacza tym samym całkowite bankructwo katechizacji.

Dzisiejsze pokolenie dwudziestolatków i trzydziestolatków to pokolenie, które całą swoją katechizację przeżyło w szkole. Tydzień w tydzień dwie godziny religii. Razem to około 800 godzin katechizacji.

I co? Mniej więcej nic!

Ludzie odchodzą od Kościoła. Formalna apostazja wciąż jest rzadkością, ale mentalnie odchodzą. Odchodzą, bo Kościół ich po prostu przestaje obchodzić, bo, mają takie odczucie, nic im to nie daje, bo, przyznajmy to uczciwie, mają powody do zgorszenia.

Mówiłem wczoraj, że idą trudne czasy, że już przyszły. Gdyby mi ktoś w roku moich święceń (1990) powiedział, że przyjdą czasy, gdy kardynałowie będą „degradowani” i posyłani do stanu świeckiego. Gdyby ktoś mi powiedział, że kardynałowie i biskupi będą się nawzajem oskarżać. Gdyby ktoś mi powiedział, że przyjdą takie skandale obyczajowe, nie uwierzyłbym. A jednak!

Powiem jednak szczerze, że patrząc na odchodzących ludzi nie mam poczucia straty. Mam poczucie, że odchodzą ci, którzy nigdy naprawdę nie byli w tym kościele.

Oczywiście, formalnie, przez chrzest, przez kościelne kartoteki tak, ale mam na myśli prawdziwą duchową więź.

Tej więzi nie było, więzi z Chrystusem.

Ludzie zatem odchodzą z organizacji, ale nie odchodzą od Chrystusa, bo… nigdy nie byli z nim autentycznie związani.

Sięgnijmy po ludzkie relacje, by zrozumieć tę kwestię. Oto żyje sobie na świecie dwoje młodych ludzi – chłopak i dziewczyna, Adam i Ewa.

Traf chciał, że się poznali. Może razem pracowali, może było to na jakiejś imprezie, może ktoś kogoś zaczepił na Facebooku. Nieważne, ważne, że zaczęła się ich znajomość, która zamieniła się w przyjaźń.

I więcej niż przyjaźń, zakochali się w sobie. Zaczęli się spotykać, randkować. Trwało to jakiś czas. Mieli swoje wzloty i kryzysy, kłócili się i wracali do siebie.

Bądźmy uczciwi i rzetelni w sprawozdaniu z ich znajomości. Przyszedł moment, że poszli do łóżka. A potem stało się to jeszcze prostsze, bo okazało się, że to łóżko mają jedno i wspólne. I wspólną kuchnię, wspólne w ogóle mieszkanie, wspólną kasę i wspólny kredyt.

Poczęło się im dziecko, urodziło się. Uznane przez ojca nosiło jego nazwisko.

Wszystko było w tej historii, z wyjątkiem jednego. On nigdy nie poprosił jej o rękę, nigdy nie wzięli ślubu.

Może nie chcieli, może mieli wobec siebie wątpliwości. Fakt jednak pozostaje faktem. Nie wzięli ślubu, ani w kościele, ani w Urzędzie Stanu Cywilnego.

Są może przyjaciółmi, są na pewno kochankami, są wspólnikami domowego interesu. Wszystko można o nich powiedzieć, ale nie to, że są mężem i żoną.

Co stać się musi, by stali się mężem i żoną? Muszą wziąć ślub. No tak, ale co musi się stać, by wzięli ten ślub? Muszą podjąć decyzję!

I to jest słowo-klucz. Muszą podjąć decyzję. Jedno z nich, zwykle, kulturowo, jest to chłopak, musi podjąć decyzję, by poprosić o rękę. Musi się zastanowić, rozważyć, ale musi kiedyś podjąć decyzję – poproszę ją o rękę.

Ona zaś, gdy usłyszy tę propozycję musi podjąć decyzję. Musi się zastanowić, rozważyć, ale wreszcie musi podjąć decyzję – przyjmuje te oświadczyny, czy daje kosza.

Bez tych dwóch decyzji na „tak”, decyzji obojga, nie będzie ślubu, nie będą małżeństwem. Mogą być przyjaciółmi, kochankami i wspólnikami, ale nie będą mężem i żoną.

Wszystko to może być bardzo prosto przełożone na relacje człowieka do Pana Boga.

Pragnieniem Boga jest jego relacja z człowiekiem na wzór małżeństwa. Jest to, czy może raczej powinno być, przymierze miłości. Bóg chce kochać i być kochany.

Bóg podejmuje decyzję, podjął ją przed założeniem świata, że chce być z człowiekiem. I czeka teraz na ruch człowieka, na decyzję.

I wielki problem, a przez to słabość Kościoła, polega na tym, że tej decyzji nie ma.

Są różne rzeczy. Jest jakaś znajomość, jakieś spotkania, jakieś zainteresowanie, jakieś uznanie. Nie można powiedzieć, że Bóg jest kimś obcym, zupełnie nieznanym.

Brakuje jednak decyzji, takiego świadomego, wolnego powiedzenia Bogu „tak”. Decyzji wejścia z Bogiem w przymierze.

Ludzie odchodzą z Kościoła. Jednak w zdecydowanej większości odchodzą dalecy znajomi Jezusa a nie ci, których łączy oblubieńcza więź.

Jednak tej oblubieńczej więzi jest mało, zbyt mało.

Dlaczego tak się dzieje, że mało ludzi decyduje się na poważny związek z Jezusem?

Wydaje się, że powód leży w braku osobistego poznania Jezusa. Znamy Jezusa, ale nie osobiście. Znamy go, ale niejako „z drugiej ręki”.

Zobaczmy jak to jest w życiu. Rodzi się człowiek, uczy chodzić, nabiera rozumu. I zaczyna się spotykać z informacjami o Bogu, o Jezusie.

Mama coś mówi, tata, dziadkowie. Słucha o Jezusie w kościele, mówią mu o Jezusie na katechezie. Czasem weźmie jakąś książkę i coś tam poczyta.

Pomijając już fakt, że czasem słyszy fałsz czy karykaturalne zniekształcenia obrazu Boga, w stylu „Bóg cię skaże” albo „Zrób amen Bozi”, to wszystkie te przekazy są przekazami z drugiej ręki.

Ktoś nam mówi o Jezusie, nawet prawdziwe rzeczy, ale nie jest to osobiste spotkanie z Jezusem. Jedna osoba, drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie.

Gdy Adam oświadcza się wreszcie Ewie, to ta Ewa zna tego chłopaka. Zna go dokładnie, wie na co go stać, zna jego zalety i wady. Poznała osobiście, czy facet się nadaje na męża.

I weźmy inną sytuację. Do jakiejś innej dziewczyny przychodzi jej znajomy i mówi: Wiesz co? Jest taki chłopak, ma na imię Artur. Jest przystojny, bystry, zaradny, ustawiony życiowo. Ma poukładane w głowie, naprawdę chłopak na poziomie. I wiesz, on chciałby być twoim mężem. Co ty na to? Zgadzasz się?

Jaka kobieta powie „tak”? W jakiej by nie była życiowej desperacji nie odda swego życia opowiadaniu o jakimś facecie.

Musi go spotkać osobiście. Musi go poznać osobiście. I dopiero wtedy może podjąć decyzję.

Nie ma innej drogi.

Zatem i my musimy podjąć decyzję związania naszego życia z Bogiem. I musi to być poprzedzone naszym osobistym spotkaniem i poznaniem Boga.

W jaki sposób możemy spotykać i poznawać Boga. Odpowiedź będzie zadziwiająco prosta. To nie będzie wizja mistycznych doświadczeń i zjednoczeń.

Spotykamy i poznajemy Boga w Słowie Bożym.

Gdy otwieramy i czytamy Pismo Święte spotykamy i poznajemy Boga.

Uwaga! To jest niezwykle ważne. Nie tylko poznajemy Boga, ale Go spotykamy. Czasami traktujemy Pismo Święte jako zapis informacji o Panu Bogu. Tak, jest to zapis informacji, ale także coś więcej. Gdy otwieramy Biblię to nie tylko czytamy „o” Bogu, ale z tym Bogiem się spotykamy.

Biblia nie jest Bogiem, ale gdy ją z wiarą otwieramy i czytamy, to w wierze doświadczamy, że Bóg jest z nami.

Zatem doświadczamy dwóch rzeczy – pewnych informacji i spotkania. A jedno i drugie jest doświadczeniem osobistym.

Nie ma innej drogi. Mówi Pismo: „Przeto wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa.” (Rz 10,17)

Zdumiewający jest dla mnie fakt, że Pismo Święte – fundament i źródło naszej wiary – jest tak przez nas odrzucane. Każdy z nas ma, rzadko je otwieramy, jeszcze rzadziej robimy to systematycznie.

Ten zdumiewający fakt odrzucania Pisma Świętego, jakiś obaw związanych z Biblią, jakiś zaniechań, nie da się wytłumaczyć inaczej jak w sposób duchowy, jako działanie złego ducha.

W naszej kulturze zrobiliśmy z diabła błazna z kopytami albo demona objawiającego się spektakularnych manifestacjach.

Tymczasem zły duch jest inteligentny i dyskretny. On wie co jest grane i co dla naszej wiary jest ważne. Nie będzie się z tobą szarpać o byle co. Pozwoli ci na wiele. Pozwoli ci na posiadanie kropidła i wody święconej. Będzie tolerował twoje pacierze. Zniesie twoje chodzenie do kościoła, twoje religijne praktyki, twoje przystępowanie do sakramentów.

Pogodzi się z tym, że czytasz religijne książki i fascynujesz się prywatnymi objawienia.

Pozwoli ci na wszystko, z wyjątkiem czytania i poznawania Biblii.

Dlaczego tak jest? On wie, że twoja wiara rodzi się ze słyszenia a tym co się słyszy jest Słowo Boga. Wie, że jak usłyszysz Boga to poznasz Boga. Gdy poznasz Boga to On porwie twoje serce. Gdy poznasz Boga to uwierzysz. Gdy uwierzysz to będziesz dla diabła stracony.

Zły duch jest inteligentny i ma inteligentne sposoby odciągnięcia cię od Bożego Słowa. Wie, że jesteś pobożny i inteligentny, i szlachetny. Wie, że nie uwierzyłbyś w jakieś bzdury, że Biblia to starocie, bajki, zdezaktualizowane bzdury i nie warto na to tracić czasu.

Mam przekonanie, że zły duch gotów jest stać się adwokatem i promotorem Biblii. Gotów jest ją zachwalać i zachęcać do czytania. Gotów jest na wszystkie ustępstwa, byle tylko w swoją gadkę wpleść jedno szatańskie słowo. Jedno słowo, które w sumie jest niewinne.

Nie ma w tym słowie grozy potępienia. Jest takie normalne, niewinne, niepozorne.

Jest takie jedno słowo.

Czy wystarczająco podnieciłem ciekawość?

To słowo to: „jutro”!

Jutro zaczniesz. Jutro będzie dobry czas. Jutro już na pewno. Od jutra na pewno. Dzisiaj już nie, ale jutro na pewno.

A co będzie jutro?

Jutro… też będzie jutro.

Idą trudne czasy. Już są.

Bóg i wiara dalej będą solidnym i mocnym fundamentem ludzkiego życia i obfitym źródłem ludzkiego szczęścia. Jednak nie dla wszystkich. Nie dlatego, że Bóg jednych wybiera a innych odrzuca.

By mieć w Bogu fundament swojego życia to trzeba na tym fundamencie stanąć. By stanąć trzeba podjąć decyzję. By podjąć decyzję potrzeba nam poznania i zrozumienia, gdzie jest ten fundament i że można mu zaufać. By poznanie i zrozumienie było wystarczające mu być osobiste. Nie z drugiej ręki.

To osobiste poznanie i spotkanie jest możliwe dzięki Bożemu Słowu. Gdy z wiarą otwieramy Biblię Bóg staje przy nas i mówi do nas. Rodzi się wiara, tworzy się nasza silna więź z Jezusem.

Idą trudne czasy. Już są. Czy jesteś gotowy? Nie jutro, dzisiaj!